POD OPIEKĄ ODDZIAŁU NEONATOLOGICZNEGO PRZEBYWA KAŻDY NOWORODEK. O NOCACH SPĘDZONYCH NA NASŁUCHIWANIU DZIECIĘCEGO ODDECHU, POŁOŻNICTWIE Z PRZYPADKU I ZUPEŁNIE NIEPRZYPADKOWEJ PASJI, KTÓRA SIĘ Z TEGO ROZWINĘŁA, OPOWIADA TERESA WOLENTARSKA, ODDZIAŁOWA ODDZIAŁU NEONATOLOGICZNEGO SZPITALA W OSTRÓDZIE.

 

Szpital Ostróda: Pamięta pani swój pierwszy odebrany poród?

Teresa Wolentarska: Tak naprawdę nie bardzo, bo po prostu zrobiło mi się słabo. Po tym zdarzeniu miałam wątpliwości, czy powinnam być położną. To było jeszcze w czasie szkolnych praktyk, miałam około 20 lat. Po prostu byłam zielona i nie wiedziałam, że to za małe doświadczenie, by uznać, że się nie nadaję. Ale później było już coraz lepiej, jak urodziło się dziecko, usłyszałam jego krzyk. To nowe życie natchnęło mnie otuchą. I tak pracuję w zawodzie… od 1 lutego 1979 roku. Szmat czasu! Pochodzę spod Torunia, przez rok pracowałam tam na porodówce, a do Ostródy do pracy przyszłam w połowie czerwca 1980 roku na oddział noworodkowy. Pracuję tu już 37 rok, jako oddziałowa od 12 lat.

 

Po tylu latach pracy porody wzbudzają jeszcze emocje?

Zawsze! Każdy poród jest inny. Nie można czuć się pewnym, że nic się wydarzy. Na oddziale neonatologicznym nie odbieramy porodów, tylko idziemy już po noworodka, ale do każdego porodu, do każdego cięcia musimy być przygotowane jak do reanimacji. I jeżeli w każdej chwili jest się gotowym, to jest dobrze. Nie można popaść w rutynę, zawsze trzeba podchodzić z pewną dozą niepewności. Nawet jak jest wszystko dobrze, to należy być przygotowanym, że coś się wydarzy. I wtedy można być mile zaskoczonym – że jest w porządku. Należy pamiętać, że każda pacjentka i noworodek są inni, trzeba do nich podejść indywidualnie.

 

Wie pani, ile dzieci dzięki pani przyszło na świat?

Nie, nie. Nikt nawet nie stara się tego liczyć. Rocznie mamy w szpitalu około 600 porodów.

 

Są takie, których nigdy pani nie zapomni?

Tak, niektóre matki i porody pamięta się do końca życia. Zwłaszcza te, gdzie były komplikacje. Pamiętam też, że jak przyszłam tu w latach 80., to były ciężkie czasy, bardzo mało personelu. Teraz młodej położnej, która przyszła z innego szpitala, nikt by nie zostawił po dwóch dniach na samodzielnym dyżurze. A wtedy? Dyplom masz – to pracuj. Te pierwsze dyżury będę chyba pamiętała do końca życia! Całą noc chodziłam i podglądałam dzieci. (śmiech) Nie wiedziałam jeszcze, jak dziecko oddycha, jaki ma kolor, czy wszystko jest z nim dobrze. Ale z czasem nabiera się doświadczenia. I to jest ważne. Doświadczenie, ale nie rutyna! Bo to może zgubić.

 

Pacjentki pamiętają swoje położne?

Myślę, że tak. Przed wyjściem z oddziału zawsze dziękują, a później, jak się spotkamy przypadkiem na ulicy czy w sklepie, z coraz większymi dziećmi, to pytają czasem: „A pani jeszcze pracuje?”. Śmieję się – „A co, już tak ze mną źle?”. Ja pamiętam wiele matek i dzieci, którymi się zajmowałam. Od kilku lat najcięższe przypadki musimy odesłać do Elbląga lub Olsztyna, takie są przepisy. Ale kiedyś nie było tego systemu referencyjności. Leczyliśmy u nas, czasem i przez dwa miesiące chowałyśmy te dzieci, matki leżały z nimi. I z nimi byłyśmy zżyte jak z rodziną.

 

Co jest najcięższe w tym zawodzie?

Właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałam… Ja tak kocham swoją pracę, że nie lubię iść na urlop. Jak idę, to przez dwa-trzy dni dobrze się czuję, pozałatwiam jakieś sprawy, ale później już się męczę. Nie lubię wyjeżdżać. Dom, praca i to wszystko. Zresztą bycie oddziałową to nie tylko praca od 7.00 do 14.30. Jak urodzi się tzw. „ciężkie” dziecko, czyli w ciężkim stanie, to czy w nocy, czy po południu, jestem wzywana do pomocy. Bo jak jest ciężkie dziecko do przesłania do innego szpitala, to jedna, a nawet dwie położne to za mało. Karetka ma przyjechać natychmiast, a jest ogrom rzeczy do zrobienia – przy dziecku i w dokumentacji. Najważniejsze jest zabezpieczenie żyły u takiego noworodka. Zdrowe dziecko po urodzeniu ma żyły jak włoski, a chore tym bardziej – kruche i pozapadane. Dlatego jeżeli mamy już zabezpieczone wejście do żyły, to można spokojnie robić pozostałe rzeczy.

 

Dlaczego akurat położnictwo?

Trochę przez przypadek. Zaczęłam Szkołę Pielęgniarską we Włocławku, bardzo daleko od mojego domu. Tam był straszny reżim, przyjmowano dużo osób, żeby zrobić ostry przesiew. Tęskniłam za domem i w tych warunkach było to jeszcze trudniejsze. A w moim mieście, w liceum, które kończyłam, zostało otwarte studium dla położnych. Nawet o tym nie wiedziałam, ale dziewczyny z mojego pokoju, jedna po drugiej, tam się przenosiły. Jednak ja byłam z takiego domu, w którym było trochę inne wychowanie, zwłaszcza moja mama była dość rygorystyczna. Poza tym nie było telefonów i bałam się przyjechać na pierwszą wyjazdówkę bez załatwionego przeniesienia. Pojechałam więc do dyrektorki i zapytałam, czy są jeszcze wolne miejsca. Były. Poprosiłam o zostawienie jednego dla mnie i dopiero powiedziałam rodzicom, że się przenoszę. Mama oczywiście była przeciwna: „Tam zaczęłaś i nie skończysz, tu może też nie”, ale na szczęście poparł mnie tata i brat. Dobrze skończyłam szkołę, w międzyczasie, na pierwszym roku, wyszłam za mąż, na drugim urodziłam córkę, a dyplom zdawałam, jak córka miała dziewięć miesięcy.

 

To jest zawód, którego każdy może się nauczyć?

Nie każda osoba nadaje się do tego zawodu. Położna to musi być człowiek. Najważniejsze, by podchodzić do pacjentki tak, jakby samemu chciało się być traktowanym. Poród to ogromne przeżycie dla pacjentki, ona i dziecko są najważniejsze i dla nas powinno być tak samo. Sama pamiętam, jak urodziła się moja wnuczka…

 

Tu w Ostródzie?

Tak. Byłam na bloku, ale nie byłabym w stanie nic przy niej zrobić, bo to za duże emocje. Jest taka zasada, że gdy rodzi córka czy wnuczka którejś położnej, to ona nigdy nie wykonuje przy niej żadnych czynności. Teraz wnuczka ma już 12 lat, zaczyna się buntować. (uśmiech) Ale zawsze mówię, że choć mam wspaniałą córkę, zięcia, to wnuczka jest moim największym szczęściem. Całe życie na nią czekałam.

A wracając do zawodu położnej, to potrzebna jest ogromna cierpliwość. Poza tym umiejętność opanowania nerwów, szybkiego podejmowania decyzji, obserwowania sytuacji i wyciągania wniosków. Noworodek przecież nie powie, co mu jest. Poza tym trzeba się ciągle kształcić. W teczce każdej z naszych położnych jest ogrom certyfikatów ukończenia kursów, szkoleń i uczelni. To jest niezbędne, ponieważ nawet postępowanie z noworodkiem ciągle się zmienia. Trzeba te rozporządzenia samodzielnie śledzić, np. postępowanie z pępkiem zmieniło się 15 razy w ciągu lat mojej praktyki. To wszystko powoduje, że na sucho, bez zaangażowania nie da się tego zawodu wykonywać. Czasem jest zmęczenie, są trudne dyżury i gdyby się tej pracy nie lubiło, to pewnie by się ją znienawidziło. Ale dzięki pasji to mija.

 

Rozmawiała: Katarzyna Sosnowska-Rama

 

Wywiad jest częścią projektu Internetowa Szkoła Rodzenia, realizowanego w naszym szpitalu. Więcej informacji dostępnych jest tu: https://szpital-ostroda.pl/strefa-pacjenta/szkola-rodzenia/

Skip to content